Czy należy przyjmować określenia przeciwnika i próbować nadawać im katolicki sens? Czytając artykuły Andrzeja Waleszczyńskiego w portalu wrodzinie.pl mam poważne wątpliwości. Autor stara się przedstawić katolickie nauczanie na temat płciowości jako “wolność seksualną”, pada wręcz stwierdzenie, że “drugiego tak liberalnego podejścia do życia seksualnego trudno znaleźć w kulturze zachodniej”. Skąd taki pomysł? Bo “staranie się” o dziecko to “zero lęku, pełna swoboda i szczyty przyjemności”.
Zacznijmy od tego, że małżeństwo jest powołane do przyjmowania dzieci przez cały czas, kiedy jest do tego zdolne, a nie tylko wtedy, kiedy się “stara”. W ogóle słowo “starać się” brzmi w tym miejscu śmiesznie, bo przecież małżonkowie nie robią nic ponad to, co jest zwyczajną częścią ich małżeńskiego życia. Po to żyjemy razem, aby zawsze mieć “zero lęku, pełną swobodę i szczyty przyjemności”, a nie tylko w wybranych momentach.
To jednak jest mała niedoróbka w porównaniu ze stosowaniem określenia “wolność seksualna”, które w drugim artykule Waleszczyńskiego pojawia się już w tytule. O wolności seksualnej mówi antychrześcijańska lewica już od czasów Wilhelma Reicha, który sto lat temu snuł dziwne teorie na temat korzystnego wpływu masturbacji na pokój na świecie, a tak naprawdę dorabiał usprawiedliwienia dla swoich własnych dewiacji. Wolność seksualna oznacza nieskrępowaną możliwość zaspokajania potrzeb seksualnych, pozbawioną jakichkolwiek ograniczeń moralnych, nawet za cenę życia dziecka, które mogłoby zostać poczęte podczas zbliżenia. Jest to więc idea kosmicznie odległa od tego, czego naucza Kościół. Owszem, akt małżeński cechuje wewnętrzna wolność, o ile małżonkowie nie są obarczeni mentalnością antykoncepcyjną i nie skupiają się na unikaniu poczęcia. Nie jest to jednak wolność seksualna, tylko wolność dawana przez Sakrament i uświęcenie związku.
Poczęcie dziecka skutkuje wieloma ograniczeniami dla małżonków w sferze ich życia intymnego. Ciąża, poród, połóg, potem karmienie piersią, ząbkowanie, choroby. To jest krzyż, którzy małżonkowie biorą na siebie w duchu posłuszeństwa wobec Stwórcy. Nijak nie da się tego zestawić z rozbuchaną chucią, którą niesie wolność seksualna i której służą środki antykoncepcyjne, zdrady, dewiacje seksualne i zabijanie nienarodzonych dzieci. Dlatego właśnie razi mnie stosowanie wobec katolickiego małżeństwa określenia, które ukuli jego śmiertelni wrogowie. Nie ma też co liczyć na to, że będzie to ewangelizacyjna zachęta dla osób niewierzących. Taki naiwny wybieg może co najwyżej spowodować pretensje, że postępujemy nieuczciwie i nie mając lepszych argumentów próbujemy podszywać się pod cudze idee.
Istnieje też scenariusz jeszcze gorszy. Jeżeli zaczynamy promować “wolność seksualną” jako wartość ważną dla katolików, to może się zdarzyć, że dążenie do pełni takiej wolności stanie się dla kogoś ważniejsze, niż nauczanie Kościoła. Przywołany wcześniej Wilhelm Reich stwierdził, że nakłonienie do niemoralnych zachowań seksualnych jest najskuteczniejszym sposobem na oderwanie ludzi od wiary, bo wprowadza ich w stan dysonansu, z którego najłatwiej im wyjść przez przyjęcie seksu jako nowego boga. Skuteczność tego pomysłu potwierdzają zmiany na świecie w ciągu ostatniego półwiecza, kiedy dawniej chrześcijańskie społeczeństwa stają się ostoją grzechu i zepsucia. Nie warto więc bawić się zapałkami, poparzenia mogą być dotkliwe.